Świadectwa współczesne

„Cuda świętego Andrzeja Boboli. Świadectwa. Zycie i modlitwy” – Elżbieta Polak

Trudno policzyć osoby, które wyrażają swą wdzięczność św. Andrzejowi Boboli za wyproszone łaski, za opiekę, za codzienne towarzyszenie w życiu. A Jego wstawiennictwo jest niezwykle skuteczne. Dziesiątki świadectw znajdziemy w książce Elżbiety Polak „Cuda świętego Andrzeja Boboli. Świadectwa. Zycie i modlitwy”, z których kilka prezentujemy.

MEDALIONIK o. Piotr Sasin SJ

Pragnę złożyć świadectwo dotyczące cudownego uchronienia przed kalectwem mojego taty czy przed utratą przez niego życia za przyczyną św. Andrzeja Boboli.
Mam po tacie to samo imię. Żył on w latach 1887-1979. Od 1906 roku zatrudniony był w różnych drukarniach i oprócz odznaczenia otrzymał dyplom przepracowania 50 lat w poligrafii. Działo się to w Warszawie, a przed I wojną światową także przez rok w Kutnie. Odwiedzałem go w pracy, dziwiąc się warunkom, w jakich wykonywał funkcję maszynisty rotacyjnego. Maszyny były ogromne, huk niewyobrażalny, taki że porozumiewano się krzykami. A przecież oglądałem to w latach 50. Drukowano różne popularne, wielonakładowe gazety.
I właśnie przed II wojną światową, w tych trudnych warunkach (jak opowiadano w rodzinie), gdy papier przewijał się między ogromnymi walcami – a trzeba było go prostować – maszyna wciągnęła część rękawa w momencie, kiedy tato się nad nią pochylał. Wiadomo, jaki byłby finał, ale jednocześnie wówczas w walce wkręcił się zwisający z szyi metalowy medalionik św. Andrzeja, co umożliwiło wyrwanie wkręconego już rękawa.
Medalionik ów w swej zdeformowanej postaci, wraz z opisem zdarzenia, złożyłem w parafii św. Andrzeja Boboli przy ul. Rakowieckiej 61 w Warszawie. Można go zobaczyć w Muzeum św. Andrzeja, które otwarto w parafii 16 maja 2007 roku. W wydanym zaś w 1992 roku modlitewniku Święty Andrzej Bobola opracowanym przez o. Zdzisława Pałubickiego SJ (Wydawnictwo Kurii Wielkopolsko-Mazowieckiej w Warszawie) ukazała się skomponowana przeze mnie pieśń Patronie święty, Andrzeju Bobolo.

Patronie święty, Andrzeju Bobolo,
Stałości w wierze naucz swych rodaków,
Umocnij siłą bohaterstwa twego
W dwutysiąclecie dążących Polaków.

Tyś za swym Mistrzem modlił się w cierpieniu
Za wrogów wiary, by Kościół kochali,
Żeby Maryja do Ojca Świętego
Przyprowadziła tych, co są w oddali.

WEŹ SWOJE DZIECKO

Aurelia i Henryk

Działo się to w Warszawie w czasie Powstania Warszawskiego. Już w pierwszych dniach powstania zostałam bezdomna wraz z czteroletnim dzieckiem. Musiałam opuścić mieszkanie przy ul. Chłodnej 26 przed atakiem hitlerowców, którzy podpalali tam domy, a ludność rozstrzeliwali. Doszłam aż do ul. Śliskiej, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności odnalazł nas mąż, który w chwili wybuchu powstania był w innej dzielnicy miasta. Zatrzymaliśmy się w domu przy ul. Śliskiej, w którym mieszkał kolega męża. Od 15 sierpnia nasza kamienica była zaciekle atakowana. Górną część budynku zniszczyły pociski, tak zwane krowy, przebywaliśmy więc w piwnicach.
W dniu poprzedzającym zdarzenie, które pragnę opisać, mój mąż – będąc w zrujnowanym mieszkaniu – potrącił noga o jakiś przedmiot leżący wśród gruzu. Schylił się i podniósł mały, prymitywnie oprawiony ręką dziecka obrazek św. Andrzeja Boboli. Powiesiliśmy go w piwniczce, która teraz była naszym mieszkaniem, i odtąd nasze modlitwy kierowaliśmy do św. Andrzeja Boboli. Na przegrodzie napełnionej węglem zrobiliśmy posłanie dla naszej czteroletniej córki Danusi. Następnego dnia wcześnie rano, gdy dziecko jeszcze spało, zaczęły się naloty. Bombardowano okolice naszego domu. W pewnym momencie, gdy stałam w pobliżu córki, usłyszałam wewnętrzny głos” „Weź swoje dziecko”. Natychmiast wzięłam ją na ręce i cofnęłam się o dwa kroki. W tym samym momencie ciężki budynek spadł na nasz budynek i po ułamku sekundy w miejscu, gdzie poprzednio leżała Danusia, były tylko zwały gruzu. Został jedynie kawałek bocznej ściany, na której wisiał obrazek św. Andrzeja Boboli. Odczuliśmy to wszystko jako cudowne ocalenie. W wielu piwniczkach wśród zwałów gruzu byli zabici i ranni, a od miejsca za ścianką, na której wisiał obrazek św. Andrzeja, wszyscy się uratowali.
Obrazek św. Andrzeja zabraliśmy jako cenną, świętą pamiątkę. Jest w posiadaniu naszej córki Danuty, mężatki, która w dowód wdzięczności dla św. Andrzeja Boboli pierwszemu synowi na Chrzcie świętym dała imię Andrzej.

Świadectwo ukazało się w biuletynie parafialnym „Sanktuarium św. Andrzeja Boboli”, nr 9(45), wrzesień 1992.

PALEC BOŻY

Henryk

Tak się złożyło w moim życiu, że naśladując mojego ojca, przejąłem postawę niezawracania głowy Panu Bogu moimi sprawami, wychodząc z założenia, że trzeba samemu załatwiać własne sprawy, a wtedy i Bóg, kiedy uzna to za konieczne, spojrzy łaskawym wzrokiem na będącego w potrzebie.
Zdarzało się czasami, gdy nie mogłem sobie poradzić, iść na grób matki, a później i żony, z następującymi słowami: „Kochane, jesteście bliżej Pana Boga, więc westchnijcie do Niego o iskierkę Jego blasku na moją grzeszną osobę”. Pomagało.
I tak upływało moje życie. Doszedłem do 75. Roku życia. Zlekceważyłem sobie nikłą rankę na podeszwie lewej stopy. Funkcjonowałem normalnie, utykając stopniowo coraz bardziej.
Potem był lekarz ortopeda, leczenie farmakologiczne, przedłużanie przez niego spraw i „klops”. Infekcja, szpital i tak straciłem stopę powyżej kostki u lewej nogi. Mordęga szpitalna przez wiele miesięcy i powrót do domu z protezą. ta tortura XXI wieku – toporna, nienadająca się właściwie do użytku, kaleczyła wielokrotnie nogę, odparzała i urągała wszelkim cywilizacyjnym wymogom użytkowania. Można było nie chodzić, ale ja chciałem, bardzo chciałem. W rezultacie doznałem odparzenia na nodze w postaci guza wielkości dużego kasztana. Noga musiała być bandażowana w dzień i w nocy, kiedy się na niej nie chodziło. Smarowałem więc ten nieszczęsny bąbel przez wiele dni, ale bez skutku. Po nocy, codziennie po przebudzeniu, odwijałem bandaż. Bąbel nie zmieniał postaci. Zawód i smutek, a potem siedzenie na tapczanie lub skakanie na jednej nodze za byle potrzebą.
Minęło wiele czasu. W końcu postanowiłem zadzwonić do „mego” doktora. Był to młody człowiek przez duże „C” – serdeczny, ostrożny w diagnozowaniu i tak dalej. Polubiliśmy się wzajemnie. On też właśnie operował mi nogę. Mógł mnie odwiedzać w godzinach wieczornych. Zadzwoniłem więc do niego w czwartek i prosiłem o wizytę w dniu następnym. Powiedziałem o guzie. Nastąpiło dłuższe milczenie, a potem zgoda na spotkanie.
Potem słuchałem audycji radiowej, chyba w Radiu Maryja, a może w innej rozgłośni katolickiej. Była tam zapowiedź tematu o św. Andrzeju Boboli i krótka wzmianka o jego biografii. Siedziałem na tapczanie z moim uszczuplonym stanem nóg nad podłogą i dumałem smętnie. Raptem w moim umyśle zapaliła się lampka. Światełko zielone. Szybko wyrzuciłem z siebie formułkę znaną mi z życia: „Święty Andrzeju, jesteś bliżej Pana Boga, westchnij łaskawie do Niego i pociesz mnie grzesznego”.
Nasmarowałem guz i położyłem się spać. Rano, jak zwykle, sięgnąłem do bandaża, żeby go odwinąć. Pod palcami poczułem wilgoć. Odwinąłem błyskawicznie płótno. Guza nie było. Spociłem się z wrażenia i wykrzyknąłem: „Święty Andrzeju i Panie Boże, dziękuję!”.
Wieczorem przyszedł zmartwiony lekarz. „I co, panie Henryku, poczyniłem już starania o łóżko w szpitalu dla pana” – zagadnął. „Łóżko nie będzie potrzebne, panie doktorze, po guzie został tylko ślad” – odparłem i opowiedziałem mu historię zdarzenia. Lekarz obejrzał nogę, zamyślił się głęboko i powiedział: „Panie Henryku, ja też jestem wierzący i praktykujący”. Rzecz działa się w nocy z 26 na 27 kwietnia 2001 roku.
Pozostawiam opis bez mojego komentarza. Dodam tylko, że zarówno mój ojciec jak i ja w najniebezpieczniejszych i najniekorzystniejszych dla nas sytuacjach wojennych i powojennych w obronie Bóg, honoru i Ojczyzny rzucaliśmy bez wahania na szalę wszystko wraz z zżyciem. Ojciec mógł powrócić do kraju po 30 latach przymusowej emigracji nie chciał pisać. Ja po Sybirach, więzieniach i niedolach spisałem nasze dzieje. Mimo cierpień i prześladowań zachowaliśmy nasze życie i powróciliśmy do Ojczyzny, a palec Boży czuliśmy zawsze na naszych głowach.

Świadectwo zostało złożone w Parafii Rzymskokatolickiej św. Andrzej Boboli w Warszawie.

 

POWOŁANIE

o. Tadeusz Hajduk SJ

W 1957 roku uroczyście i obchodzono 300-lecie śmierci św. Andrzejak Boboli. W kwietniu tego roku przyszedłem na świat i mam wrażenie, że Andrzej sam upatrzył sobie mnie na swojego współbrata. Wierzę w świetnych obcowanie – wierzę, że możemy mieć tutaj, na ziemie, relacje ze świętymi, którzy są w niebie i często to oni nas odnajdują, a nie my ich. Tak było w moim przypadku.
Moje powołanie do kapłaństwa zacząłem odkrywać w Ruchu Światło – Życie, do którego trafiłem jako człowiek niezbyt pobożny, luźno związany z Kościołem, na ostatnim roku studiów uniwersyteckich, w roku wyboru Jana Pawła II na Stolice Piotrową. Ale w ruchu oazowym miałem częsty kontakt ze Słowem Bożym i ku mojemu zaskoczeniu tą drogą odkryłem, że Pan Bóg woła mnie do kapłaństwa. Miałem wcześniej wątpliwości, czy nadaję się do kapłaństwa także z tego powodu, że nie potrafię dobrze śpiewać, a wydawało mi się, że umiejętność siewu jest konieczna, aby zostać księdzem.
Jednak na początku lutego 1981 roku, kiedy pytałem na modlitwie Boga, czego On ode mnie oczekuje w moim życiu, Pismo Święte otworzyło mi się na powołaniu Mateusza i pojawiło się przekonanie, że Pan wzywa mnie do kapłaństwa. Czułem jednak, że to ma być jakiś zakon, chociaż żadnych zakonów bliżej nie znałem. Zacząłem się modlić i prosić Boga, aby mi pokazał, gdzie chce mnie mieć, aby dał mi mocny znak. Pod koniec marca złożyłem wypowiedzenie w szkole, w której uczyłem wówczas drugi rok, ale nie wiedziałem jeszcze, gdzie mam pójść. Kolega z parafii wybierał się do pallotynów i na początku maja zaprosił mnie do nich na spotkanie powołaniowe. Stamtąd jednak wróciłem przekonany, że to nie moje miejsce. 13 maja 1981 roku, w dniu bierzmowania mojej siostry i wielu innych moich uczniów, przeżyłem zamach na papieża i dalej nie wiedziałem, gdzie iść. W tym czasie rozeznawania częściej chodziłem na Eucharystię do kościoła, nawet kilka razy w tygodniu. 16 maja 1981 roku, kiedy na mszy świętej proboszcz czytał życiorys św. Andrzeja, przyszła mi do głowy myśl: „A czemu nie do jezuitów?” Wprawdzie ich nie znałem, ale w styczniu, gdy jeszcze nie myślałem poważnie o kapłaństwie, kupiłem Pisma wybrane Ignacego Loyoli. Dwa grube tomy stały na półce i czekały do 16 maja, kiedy zacząłem je czytać. Duchowość i charyzmat zakonu, które tam odkrywałem, odpowiadały mi. Kiedy zdecydowałem, że to jest ten zakon, to serce wypełnił mi pokój potwierdzającym, że taka jest wola Boża. W tym samym czasie dowiedziałem się od sióstr urszulanek, jakie dokumenty są potrzebne i gdzie mogę je złożyć, by zostać jezuitą. 11 czerwca 1981 roku pojawiłem się w Krakowie. Najpierw poszedłem do kolegium jezuitów przy ul. Kopernika, ale odesłano mnie do ojca odpowiedzialnego za powołania na Mały Rynek. Tam jezuici, gdy dowiedzieli się, że mam już ze sobą dokumenty, po krótkiej rozmowie zaprosili mnie na obiad i potraktowali już niemal jak swojego. Zostałam przyjęty po trzech rozmowach egzaminacyjnych, tak trochę w biegu, bo najwyraźniej zostałem „zwerbowany” do Towarzystwa Jezusowego przez św. Andrzeja Bobolę.
Jestem przekonany, że mój współbrat św. Andrzej, wraz ze św. siostrą Faustyną i św. Janem Pawłem II, wstawił się za mną u Pana Boga, gdy poważnie zachorowałem już jako jezuita. Od 1997 roku pełniłem obowiązki przełożonego domu rekolekcyjnego w Częstochowie. Po trzech latach pracy, tuż przed Wielkanocą, pojawiło się bardzo duże osłabienie. Niezbyt się tym przejmowałem, bo przede mną był wyjazd do Jastrzębie Góry i głoszenie rekolekcji naszym młodym jezuitom. Ale życzliwe siostry służebniczki, pracujące w naszym domu, dostrzegły, że to nie jest zwyczajne osłabienie, i zmusiły mnie, abym się poradził znajomej lekarki. Okazało się, że mam wodę w płucach i w Wielki Czwartek 20 kwietnia 2000 roku wylądowałem w szpitalu. Tam zacząłem czytać Dzienniczek siostry Faustyny. 30 kwietnia 2000 roku Ojciec Święty Jan Paweł II miał ją ogłosić świętą.
Siostra Faustyna w Dzienniczku często ubolewała, że brakuje dobrych spowiedników, a szczególnie dla dusz mistycznych.
Dlatego pomyślałem, że poproszę ją o to, abym był dobrym spowiednikiem, bo w dzień kanonizacji Pan Bóg szczególnie obficie wylewa łaski za pośrednictwem wynoszonych na ołtarze świętych. Nie prosiłem o zdrowie, ale – jak to stwierdził później życzliwy mi współbrat – ujawnił się tutaj mój jezuicki spryt, bo żeby chorujący spowiednik mógł prowadzić dusze, potrzeba, aby Pan Bóg obdarzył go zdrowiem. Poprosiłem także o sakrament namaszczenia chorych, bo choroba wyglądała na poważną. Na zdjęciu rentgenowskim widoczna była jakaś plamka na płucu i lekarze brali pod uwagę, że może to być nowotwór. Zostałem skierowany na chirurgię płucną do Bystrej Śląskiej. Tam zrobili mi ponownie badania i 16 maja 2000 roku, w święto św. Andrzeja Boboli, okazało się, że na zdjęciu rentgenowskim nie ma żadnej plamki, zniknęła. Wcześniej jedna z sióstr zakonnych, pisząc do Ojca Świętego życzenia jego 80. Urodziny, dołączyła prośbę o modlitwę o moje zdrowie i otrzymałem od niej list, że Ojciec Święty się modli w mojej intencji. Zostałem odesłany z Bystrej po kilku dniach pobytu do domu na dalsze profilaktyczne leczenie przeciwgruźlicze. Nastąpiło to 18 maja 2000 roku, w dzień 80. Urodzin Ojca świętego Jana Pawła II. Z pewnością wsławiali się za mną u Pana Boga św. Andrzej Bobola, św. siostra Faustyna i jeszcze – świetny za życia – Jan Paweł II. Powiedziałem prowadzącemu mnie lekarzowi, ze może mój powrót do zdrowia jest owocem tych wszystkich modlitw, a lekarz nie zaprzeczył, tylko powiedział: „Może ksiądz mieć rację, mówię to z autopsji”.
W szpitalu leżałem z mężczyznami chorymi na nowotwór. Wieczorami bardziej się otwierali, mówili o swoich lękach. Jeden z nich zapytał mnie, czy odprawiam „gregorianki”, i wziął sobie mój telefon. Ten człowiek wyszedł ze szpitala po operacji, ale niedługo potem zadzwoniła jego córka z prośbom o msze święte gregoriańskie, bo jej ojciec odszedł do Pana na skutek powikłań pooperacyjnych. Może miąłem się znaleźć na Sali razem z tym człowiekiem, któremu nie dane było dłuższe życie, ale dana była łaska, aby pomyślał o ratowaniu swojej nieśmiertelnej duszy? Mój współbrat św. Andrzej tak bardzo kochał ludzi, że do ostatnich dni swego życia walczył o zbawienie ich dusz i pomaga mi wypełnić moje powołanie.
Jestem mu bardzo wdzięczny za wszystkie łaski, które dla mnie wyprosił u Pana, i wierzę, że wyprasza je nadal. Podejrzewam także jego udział w moim przyjeździe do Starej wsi, do której przybyłem, aby pełnić tu przez siedem lat posługę magistra nowicjatu, kilkanaście kilometrów od miejsca jego urodzenia. Jemu też zawierzam te nową sytuację, jaka zaistniała w starowiejskim sanktuarium po przeniesieniu nowicjatu do Gdyni w sierpniu 2016 roku.

BŁOGOSŁAWIONE STRZAŁY

Teresa Walewska – Przyjałkowska

Był 1 sierpnia 1944 roku – pierwszy dzień Powstania Warszawskiego. Mój wózeczek spacerowy stał już przed domem w ogrodzie. Mieszkaliśmy niedaleko Domu Pisarzy ojców jezuitów. Ich kaplica przy ul. Rakowieckiej była naszym najbliższym kościołem. Po modlitwie Pod Twoją obronę razem z mamą i tatą wyszliśmy z domu. Rodzice chcieli przedrzeć się do babci do Śródmieścia. Jeśliby się to nie udało, mieliśmy się zatrzymać u ojców jezuitów. Wszyscy troje mieliśmy medaliki św. Andrzeja Boboli i zaszyte w ubraniach obrazki Jezusa Miłosiernego. Trzymałam pod pachą ukochane zabawki. Pamiętam dokładnie zgrzyt klucza w zamku i strzały. W tym samym momencie przybiegli koledzy tatusia z AK i powiedzieli, że nie możemy już wyjść, bo Niemcy otworzyli ogień i nie przejdziemy. Między ul. Głogową, gdzie mieszkaliśmy, a domem ojców jezuitów była tylko Szkoła Wawelberga, kilka domów mieszkalnych i szczere pole: zboże, maki i kąkole – teren przepiękny, ale trudny do przejścia. Strzały nas zatrzymały. Mogę powiedzieć, że były dla nas błogosławione. Nie mogliśmy wyjść i dojść do ojców jezuitów. Tymczasem na drugi dzień, 2 sierpnia, w kotłowni ich domu dokonała się straszna masakra. Gestapowcy sprowadzili tam wszystkich, którzy tego dnia przebywali w kaplicy ojców jezuitów – kapłanów, braci i osoby świeckie. Zginęło ponad 40 osób. Gdybyśmy dotarli wówczas tam, gdzie zamierzaliśmy, z pewnością podzielilibyśmy ich los. Rodzice zawsze łączyli to uratowanie ze wstawiennictwem św. Andrzeja Boboli a także św. Teresy od Dzieciatka Jezus. Byli wielkimi czcicielami tych świętych.
Pamiętam powrót do Warszawy po zakończeniu wojny, pierwszy pobyt w kaplicy i wrażenie, jakie wywarł na mnie widok okna od kotłowni, którego kraty były mocno poskręcane od ognia, z olbrzymimi śladami pożaru. Ile razy tam jestem, czuję się, jakbym przychodziła na własny grób, i dziękuję Bogu, że żyję.
Staram się służyć Bogu za pośrednictwem św. Andrzeja Boboli, dziękują mu za łaskę życia i przeżycia. Wszystkie dziecinne sprawy, egzaminy, matura, studia politechniczne, doktorat i dalsze prace naukowe zawsze były rozpoczynane i kończone przy jego trumnie, przy jego relikwiach, z prośbą o dalszą pomoc i podziękowaniem za otrzymane łaski.

Teresa Walewska – Przyjałkowska – prezes Stowarzyszenia Krzewienia Kultu św. Andrzeja Boboli i wiceprezes Fundacji „Golgota Wschodu”. Zginęła 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie lotniczej polskiego samolotu TU-154 pod Smoleńskiem. Relikwie św. Andrzeja Boboli, które za jej sprawą towarzyszyły polskiej delegacji państwowej, udającej się do Smoleńska na obchody 70-lecia zbrodni katyńskiej, przetrwały tragiczny w skutkach lot, obecnie przechowywane są w Muzeum św. Andrzeja Boboli przy Sanktuarium Narodowym w Warszawie.

Świadectwo ukazało się w miesięczniku „Cuda i Łaski Boże”, nr 7(19), lipiec 2005.