Kult św. Andrzeja Boboli narastał nieprzerwanie od 1702 roku, a to za sprawą zachowanego od rozkładu ciała Świętego oraz łask otrzymywanych za jego wstawiennictwem. Ponad pięćdziesiąt lat od śmierci św. Andrzeja Boboli rozpoczęto proces beatyfikacyjny, który zakończył się po 143 latach.
Dnia 30 października 1853 r. w bazylice watykańskiej miała miejsce pierwsza uroczysta polska beatyfikacja w Rzymie. Spośród wielu cudów, zgłoszonych w trakcie procesu, Kongregacja Obrzędów uznała uzdrowienie trojga dzieci. Poniżej przedstawiamy tekst z 1936 roku, autorstwa jezuity, Jana Poplatka, z książki „Święty Andrzej Bobola. Łowca dusz”.
Katarzyna Brzozowska, trzyletnia córka szlachcica Michała i Joanny de Kalwedor, zamieszkałych w powiecie pińskim zapadła w styczniu 1724 roku na krwawą dezynterię. W marcu choroba weszła w ostatnie stadium. Dziecko, wycieńczone trzymiesięcznymi dolegliwościami, przestało już przyjmować pokarm, a aptekarz poproszony o lekarstwa orzekł, że szkoda na nie wydawać pieniędzy, bo godziny Katarzyny są już policzone.
Rodzice polecili je Boboli i wziąwszy dziecko na ręce, przyjechali wozem do Pińska. Wszedłszy do krypty Męczennika, padli na kolana i prosili go, by przywrócił im ginący już skarb i utrzymał przy życiu dziecinę, niedająca już prawie znaków życia. Gdy na prośbę zrozpaczonych rodziców otwarto trumnę, dziecko ożywiło się, wyciągnęło ręce do Boboli i zaczęło wyrywać się do niego z rąk matki. Matka przystąpiła z nią do ciała, a Katarzyna objęła nogi męczennika, ucałowała je serdecznie i po kilku minutach całkowicie wyzdrowiała.
Po powrocie z kościoła przyjęła w gospodzie posiłek, choroba znikła bezpowrotnie.
W 1730 roku wybuchła na Litwie epidemia dezynterii, która najbardziej szalała w Wilnie. Jej ofiarą padali ludzie niezależnie od wieku i płci, największe jednak spustoszenia szerzyła wśród dzieci. Między innymi dotknęła boleśnie dom młodego małżeństwa, Franciszka i Reginy Florkowskich, zamieszkałych w Wilnie. Śmiertelne jej tchnienie przyprawiło już jedno dziecko Florkowskich o śmierć, a drugie wtrąciło w przewlekłą i dokuczliwą chorobę. Lekarstwa nie przynosiły dziecku trawionemu krwawą dezynterią żadnej ulgi, wszelkie pokarmy oddawało on z krwią. Psujące się wnętrzności wstrętna, jakby trupią wonią napełniały cały dom. Do dezynterii dołączyła się wodna puchlina, wskutek czego dziecko popadło w kompletny bezwład i bezruch. Gdy koniec wydawał się bliski, stroskana matka udała się do kościoła Świętego Jana przy kolegium akademickim i we łzach uskarżała się na swe nieszczęście przed swym stałym spowiednikiem, ks. Aleksandrem Kaszycem. Ten poradził jej, by z żywą wiarą poleciła dziecko Boboli i wysłuchała trzech Mszy świętych na cześć Trójcy Przenajświętszej, przy czym dodał: „Zobaczysz, że doznasz łaskawości i pomocy Boga przez wstawiennictwo tego Sługi Bożego”. Florkowska zastosowała się do rady spowiednika, ochoczym sercem ofiarowała Męczennikowi córeczkę i z największą, na jaką ją stać było, pobożnością, wysłuchała trzech Mszy świętych. Gdy wróciła do domu i w drzwiach zapytała męża o stan dziecka, usłyszała odpowiedź: „Żyje jeszcze, nie wiem jednak, jak długo cieszyć się nią będziemy, ledwie już bowiem oddycha”. Wszedłszy do mieszkania, prosiła Florkowska męża ze łzami w oczach, by i on ofiarował dziecię Boboli i prosił go o ratunek. Florkowski, który dotychczas nie słyszał nic o Męczenniku, uległ prośbom zony i zaczął w modlitwie polecać mu swą córkę. Tego samego dnia dziecko spożyło posiłek bez trudności, następnego dnia ożywiło się nieco, trzeciego dnia wreszcie powróciło zupełnie do zdrowia, a dezynteria i puchlina znikły bez śladu.
Syn osiadłego w okolicach Dubna szlachcica, Jana Chmielnickiego, zachorował na szkorbut. Choroba przeciągała się w długie miesiące, ciało dziecka pokryło się ropiejącymi ranami, w których zagnieździło się robactwo, wreszcie, na domiar złego, wywiązał się straszliwy kołtun. W tym stanie wywieziono chłopca z Dubna na wieś, w której ojciec gospodarował. Stan dziecka był tak rozpaczliwy, że ojciec osądził, iż łatwiej byłoby zmarłemu powstać z grobu, niż synowi powrócić do zdrowia, i uważając sytuację za zupełnie beznadziejną, nie wzywał już lekarza ani nie stosował żadnych środków leczniczych. Wnet chłopiec zdrętwiał zupełnie i wszelkie objawy życia zanikły. Zrozpaczona matka zalała się łzami, ale jedna ze służebnic, Anna Ballaicha, starała się ją uspokoić uwagą, że łzy zmarłych nie wskrzeszają i zabrała się do omywania dziecka wodą, aby je przygotować do trumny. W tym momencie Chmielnicka przepełniona wielką ufnością ofiarował dziecko Bogu i pogrążyła się w modlitwie, wzywającv wstawiennictwa Boboli. Momentalnie stała się rzecz nadzwyczajna, kołtun odpadł, wszelkie objawy choroby znikły, po tygodniu dziecko cieszyło się zdrowiem.
Ida Kopecka z Krynicy od kilku lat cierpiała na osteomalację (rozmiękczenie kości). “Leczono mnie naświetlaniami promieniami Roentgena, sięgającymi głęboko poprzez oponę brzuszną” – opowiadała.
Było lato 1922 r. Pod koniec trzeciego tygodnia terapii kobieta poczuła lekkie swędzenie i zaróżowienie w naświetlanych miejscach. Wkrótce skóra przybrała czarny kolor. Podczas wizyty lekarskiej stwierdzono ciężkie poparzenie promieniami Roentgena. Skierowano ją do specjalisty.
“Któż to panią tak urządził? Przecież to oparzenie bardzo groźne. Cóż ja pani mogę poradzić? Widziałem podobne rany, ale uleczonych nie widziałem nigdy. Natomiast widziałem, jak odpadała naprzód skóra, potem ciało i mięśnie aż do kości. 0 ile to chodzi o rany skóry jedynie, to wprawdzie nie goją się, ale można żyć z taką raną, ale tutaj – przecież tu wewnętrzne organy muszą być zaatakowane” – stwierdził dr Przybylski. Lekarz nie był w stanie jej pomóc – zapisał tylko maść i kazał zabandażować ranę.
“W piątek rana otwarła się lekko i poczęła się sączyć ropa ciemna, cuchnąca” – opisywała Ida Kopecka. Wracając z kolejnej konsultacji kobieta wstąpiła na pocztę. Zatelefonowała do specjalisty w Krakowie, do córki i do znajomego jezuity o. T. z Sącza, prosząc go, aby przyjechał ją wyspowiadać. Przyjechał. Rozgrzeszył i przygotował na śmierć.
“Tymczasem proces chorobowy rozwijał się szybko, rana powiększała się. W niedzielę rano po powrocie z kościoła i śniadaniu, poszłam znów z siostrą do dr J. Wyjechał, był tylko jego asystent dr K. Chciałbym zobaczyć ranę – powiedział mi. Oglądnął i mówi jakby do siebie: Rana otwarta, 15 cm długa, 12 cm szeroka, głęboka, ropa gęsta, cuchnąca, strzępy skóry i ciała. (Dr Przybylski rozmawiając z nim w tej sprawie dnia poprzedniego, wyraził się: To kwestia najwyżej tygodnia, musi umrzeć). Wyszedłszy od lekarza, siostra moja poszła do domu, ja zaś jeszcze do kościoła. Usiadłam na ławce przed kościołem, bo mi trudno było wejść – właśnie kończyła się suma. Nadszedł 0. Hortyński TJ” – relacjonowała Kopecka. Jezuita zapytał ją, jak się czuje, pocieszył, poradził modlić się o zdrowie, dał relikwie bł. Andrzeja Boboli i przyrzekł odprawić nazajutrz Mszę św. o uzdrowienie za przyczyną Błogosławionego.
“Przyłożyłam relikwie do ciała obok rany, przyklękłam i pomodliłam się krótko: Bł. Andrzeju Bobolo, uproś mi uzdrowienie, o ile to jest zgodne z wolą Bożą” – opisuje Kopecka.
Wieczorem poczuła się znacznie lepiej, nazajutrz bóle ustąpiły. “We wtorek po przebudzeniu znów zdejmuję opatrunek – zupełnie czysty! Ani śladu ropy, szybko przesuwam ręką po ciele – skóra zupełnie sucha, nie bolesna, gładka, wyskakuję z łóżka – rany nie ma, skóra narosła o normalnym wyglądzie, na niej tylko lekko brązowe punkty, zupełnie zagojone!”.
Poszła do kościoła, potem do lekarza. Zapytała go, czy może się kąpać.
– Kąpać z taką raną? Przecież pani dostanie zakażenia krwi – wykrzyknął lekarz. – Rany nie ma – odpowiedziała. – Jak to nie ma? Czary czy co? – Czary nie, ale cud.
“Oglądnął i mówił w podnieceniu, wzburzony, rozkładając ręce i gestykulując żywo: Nie ma – no, nie ma, zupełnie zagojona – a była taka wielka, czarna, cuchnąca, głęboka!… Widziałem przecież przedwczoraj dopiero! Naturalnie, że może się pani kąpać, ani śladu rany nie ma!”.
Specjalna komisja uczonych uznała to uzdrowienie za cud. Był jednym z dwóch potrzebnych do kanonizacji św. Andrzeja Boboli.
fd
W październiku 1933 r. 56-letnia s. Alojza Dobrzyńska, przełożona rzymskiego klasztoru ss. Służebniczek Niepokalanie Poczętej IMMR zaczęła odczuwać dolegliwości żołądkowe. Do tej chwili cieszyła się dobrym zdrowiem, tryskała energią. Kiedy bóle nasiliły się, chora poszła do lekarza. W grudniu 1933 r. zakonnica była już tak słaba, że nie mogła opuścić łóżka. Dr Bolesław Madeyski długo ją badał a następnie postawił diagnozę: rakowate owrzodzenie trzustki.
“Potwierdziły to dokładne badania radiologiczne – czytamy w opisie tego uzdrowienia, zawartym w przedwojennej książce “Św. Andrzej Bobola”, autorstwa ks. Stanisława Kuźnara TJ. Choroba była nieuleczalna; pewną ulgę mogłaby przynieść bezzwłoczna operacja. Chora przyjęła tę wiadomość ze spokojem i postanowiła jechać do Polski do Pleszewa, by tam poddać się operacji. Tymczasem Opatrzność pospieszyła z inną pomocą; 15 grudnia 1933 r., kiedy choroba spowodowała bardzo ciężki stan, rozpoczęły się modlitwy przez wstawiennictwo Bł. Andrzeja Boboli. Tego bowiem dnia ks. Stanisław Włudyga, przebywający wówczas w Instytucie Polskim w Rzymie, wręczył siostrom zakonnym ułożoną przez siebie nowennę do Bł. Andrzeja Boboli i polecił im, by w intencji powrotu do zdrowia S. Alojzy rozpoczęły modlitwy. Nowenna była ułożona w następujący sposób: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryja, I tajemnica bolesna Różańca św., litania loretańska, Pod Twoją obronę i modlitwa do Bł. Andrzeja Boboli. Nowennę tę rozpoczęły siostry 15 grudnia w pokoju chorej, a to dlatego, by chora mogła łączyć się wspólnie w modlitwach. Na stole był ustawiony ołtarzyk z relikwiami Bł. Andrzeja, przed którym paliła się ustawicznie lampka. Ks. Włudyga rozpoczął również u siebie w pokoju trzydniowe nabożeństwo, 18 zaś grudnia odprawił Mszę św. w kościele al Gesu, gdzie znajduje się trumna z ciałem Błogosławionego, o powrót do zdrowia S. Alojzy. Skończyła się pierwsza nowenna, siostry rozpoczęły drugą.
Polecał Bogu zdrowie S. Alojzy również i ks. prałat Tadeusz Zakrzewski. I nie zawiodła ufność w wstawiennictwo Bł. Męczennika. Bł. Andrzej wyjednał pomoc wtedy, kiedy choroba zagrażała już życiu. Jeszcze bowiem 29 grudnia 1933 r. badania radiologiczne potwierdziły dawną diagnozę, lecz już następnego dnia dr Madeyski badający chorą, stwierdził ze zdumieniem poprawę, co przeczyło zwykłemu porządkowi rzeczy. Chora, która dotychczas mogła tylko płyny przyjmować – i to w bardzo ograniczonej ilości – poprosiła teraz 0 zwyczajny posiłek na kolację. Zmienił się ogólny wygląd: twarz dawniej ziemista zaczęła przybierać normalną barwę. Ustąpiła gorączka. S. Alojza, przykuta do niedawna do łóżka, zaczęła chodzić swobodnie po domu i uczęszczać na Mszę św. 7 stycznia 1934 r. wyjechała do Polski, by poddać się umówionej operacji. Zaraz po przybyciu do Pleszewa została zbadana przez lekarzy. Ale o dziwo – lekarze nie znaleźli nawet śladu groźnej choroby! Badania radiologiczne i kliniczne potwierdziły orzeczenie. Nastąpiło wyzdrowienie. Wysłannicy św. Kongregacji Obrzędów – prof. Filip Vercelli i prof. Henryk Pomponi z królewskiego uniwersytetu rzymskiego – stwierdzili w tym wypadku uleczenie cudowne, którego nie można wytłumaczyć siłami przyrodzonymi”. Uzdrowienie zakonnicy uznano za drugi cud potrzebny do kanonizacji polskiego męczennika.
hb